Jan Wieżel zmarł 3 lipca 1992 roku w wieku 82 lat.
Pracę tę napisał 2 lata przed śmiercią.
Nazywam się Jan Wieżel, urodziłem się 10 maja 1910 roku w Kamieńczanach, gmina Łunna, powiat Grodno, woj. białostockie w rodzinie chłopskiej [54°1'37"N 25°40'47"E, miasta w pobliżu: Baranowicze, Wilno, Mińsk]. Ukończyłem 7 oddziałów szkoły powszechnej w Łunnie, a potem zawodowo-budowlaną. Od 1929 roku należałem do organizacji młodzieżowej „Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej”, w której było prowadzone: Przysposobienie rolnicze, Przysposobienie wojskowe, wychowanie fizyczne oraz istniała Ochotnicza Straż Pożarna, w której od 1933 r. do II wojny światowej byłem prezesem. Na początku 1939 r. zdałem kurs „Obrony Przeciwlotniczej” w Grodnie przy „DOK 3” i od 1 września 1939 r. do 17 września pełniłem funkcję Komendanta placówki nr 56, a potem już wkroczyła armia radziecka. Nastała okupacja radziecka, a potem niemiecka. W 1942 r. hitlerowcy okupowali jeszcze nasze tereny. Masowo organizowała się Armia Krajowa, do której należałem. Zadaniem moim było zdobywanie broni, rozpowszechnianie informacji o istniejących działaniach frontowych, o sytuacji krajowej powstających i organizacjach powstających w kraju z działalnością „AK”.
W 1944 r. po zajęciu przez wojska radzieckie naszych terenów, goniec zawiadomił nas, że masowo aresztują i wywożą w głąb Rosji „Akowców”, którzy się ujawnili dla władz radzieckich, a na Wileńszczyźnie rozbrajają jednostki bojowe i internują do Rosji. Postanowiono nie ujawniać się, pomimo wszystko władze radzieckie przez donosicieli, masowo wybierali z naszej organizacji członków. Sądzili ich i wywozili do obozów więziennych na Sybirze.
W pierwszym kwartale 1939 roku, przez dowództwo „DOK3” powołano do Obrony Przeciwlotniczej. Z każdej gminy woj. białostockiego po 2-3 osoby na odpowiedni kurs celem przeszkolenia Krajowej obronności w razie wojny, w tej trójce znalazłem się i ja. Otrzymaliśmy legitymacje i gdy Niemcy napadli na nasz kraj, zostaliśmy powołani do objęcia stanowiska. Mnie w udziale przypadła placówka nr 56, bo taki był system numerowania. Do tej placówki powołano jeszcze 24 chłopaków do obrony, gdzie zostałem komendantem. Do każdej placówki mieli dodać po skrzynce broni z amunicją, ale tego nie otrzymaliśmy. Ostatni meldunek nadałem do zbiornicy w Grodnie 17 IX wieczorem, ponieważ „Krudki” - białoruska organizacja - opanowali pocztę, gminę, posterunek policji. I na tym skończyła się nasza służba.
Na drugi dzień zabili mojego kolegę po kursie. Pamiętając słowa jednego z wykładowców naszego kursu, że wojna zbliża się nieuchronnie: ”Jaki los nas spotka Bóg raczy wiedzieć, jak będzie, ale każdego żołnierza, którego powołałem na to stanowisko, jest i będzie walczyć, aż do zwycięstwa.”.
Jaka to chwila była upokarzająca, gdy Związek Radziecki uderzył nam w plecy i zaczął sobie porządki po swojemu, wywożąc Polaków w głąb Rosji i robili to, co im się podobało. Więc zaczął się tworzyć ruch oporu i dopiero w 1942 roku objął całą Polskę na kresach wschodnich. W Grodnie, Nowogródku, Wołkowysku, Baranowicze, Mołodecznie, Wilnie i w okolicach tworzyły się oddziały AK. I tak już działania „Akowców” toczyły się w brudnych warunkach, dużo stworzyło się band rabunkowych. Rabowali pozostałą ludność Polską i rzucali wrogie hasła partyzantce Polskiej. Pomimo to ludzie wierzyli, że hitlerowska siła słabnie i, że zostanie zwyciężona, ale ludność nie przeczuwała na wschodnich obszarach, że zostanie oderwana od „Macierzy”.
W 1944 roku wojska radzieckie posuwają się za armią niemiecką po wkroczeniu na tereny Grodzieńszczyczny i Białostocczyzny. Ujawnione oddziały „Akowców” zbrojnych zostały internowane w głąb Rosji bez sądu. Potem ustanowiły swoją władze: aresztowali, dawali wyroki i wysyłali na Sybir i po różnych obozach. I tak w naszej miejscowości w 1948 roku 24 lipca zostałem wezwany do biura cegielni, gdzie pracowałem. Miałem jeszcze gospodarstwo rolne, więc wziąłem wolne na 2 dni, żeby zwieźć zboże do stodoły. W czasie pory obiadowej przychodzi z biura skarbniczka, że z polecenia dyrektora mam przyjść do biura celem podpisania pewnego dokumentu z rozchodów, a że biuro było 300 metrów od mojego domu, to powiedziałem żonie, że zaraz wrócę i, żeby szykowała obiad.
Po wyjściu z biura na chodniku zaczepia mnie jakiś gość, pomyślałem, że to chuligan, więc go omijam, a on mi dalej grodzi drogę. Z tyłu na plecach czuję coś twardego, oglądam się i widzę, że to lufa pistoletu i ten z przodu też ma pistolet w ręku. I na obiad wróciłem dopiero po ośmiu latach.
Gdy znalazłem się na drugiej stronie Niemna, tam związali mnie i zaprowadzili w pewne miejsce - był tam już kolega Kazik. Leżeliśmy na słońcu do wieczora, wtedy podjechał samochód, wrzucili nas jak prosiaki i udali się w kierunku Grodna. Gdy znaleźliśmy się na jakimś dziedzińcu, rozwiązano nas i wprowadzono do piwnicy - tam już od dawna było miejsce przeznaczenia dla takich więźniów zwane popularnie „KPZ”.
Żona z obiadem czekała do wieczora, mnie nie ma, przeszła noc, mnie nie ma, idzie rano do biura i pyta się dyrektora, gdzie jest mąż? Dyrektor odpowiada, że nie ma, był tu wczoraj, ale poszedł do domu. W biurze były dwie pracownice, one wiedziały, ale nie mogły powiedzieć, bo w przeciwnym razie groziłoby im to samo. Pytała u ludzi, ale nic nie powiedzieli, bo nie wiedzieli. Potem okazało się, że przez noc dużo ludzi zostało aresztowanych. Zaczęła poszukiwania, gdzie mogę być. Poszła do siedziby NKWD, ale nic się nie dowiedziała. Przychodziły jej różne myśli od głowy. Ludzie doradzili, żeby szukała w Grodnie w Ministerstwie Bezpieczeństwa, tam znalazła ten urząd - powiedzieli, że jest i żyje, ale nie może mnie widzieć. Przywoziła paczki żywnościowe, ale dalej nie wierzyła, że tam jestem, więc wpadła na pomysł, aby się upewnić. Kładzie do paczki zimową czapkę, a ja jej odsyłam wiosenną. Wtedy odetchnęła z ulgą, powtarzała to jeszcze kilka razy w podobny sposób.
Wróćmy do „KPZ”, gdy zdjęto mi więzy, ręce mi opadły, ponieważ były związane do tyłu. Zostałem od razu wprowadzony na śledztwo, usiadłem na stołku, przykuty do podłogi. Przedtem poobrywano mi guziki, zabrano pasek i to, co było w kieszeniach, także spodnie trzeba było trzymać w rękach. Pierwsze było pytanie, jak się nazywasz, skąd pochodzisz, narodowość. Na biurku leżał pistolet, śledczy stoi i patrzy przez okno przez jakiś czas, a potem usiadł przy biurku, położył głowę na dłoniach i udaje drzemkę, to znowu wstaje i chodzi, cisza. Po jakiś dwóch godzinach naciska na dzwonek, wchodzi żołnierz i odprowadza mnie do celi. Tam położyć się nie można, tylko siedzieć i ręce trzymać na kolanach; co chwilę żołnierz sprawdza, czy się nie położyłem. Rano podano garnuszek „kipietku”, kromkę chleba - jakiś suchy, czarny, prawie jak węgiel i do tego cuchnący.
To było moje pierwsze spotkanie ze śledczymi Ministerstwa Bezpieczeństwa. W śledztwie dalej próbowano wmówić mi, że nie jestem Polakiem, lecz Białorusem, ponieważ tu się urodziłem i tu mieszkam. Odpowiedź mieli jedną, że się szczycę, że tu mieszkam i jestem Polakiem, a przy rewizji znaleziono karabin maszynowy. Ale nie mogli udowodnić, że ta broń mogła służyć przeciwko władzy radzieckiej, ponieważ był to karabin marki radzieckiej i przeznaczony do walki z okupantem niemieckim.
Otrzymałem wyrok skazujący z artykułu 63, 70, 76, każdy z nich brzmiał po 25 lat więzienia i pozbawienia praw na 5 lat.
11 stycznia 1949 roku wyprowadzono nas z bramy więziennej w Grodnie. Uformowano kolumnę po pięciu, a po bokach, jak z jednej tak i z drugiej strony szeregi żołnierzy z psami. Prowadzili nas do dworca kolejowego, gdzie stały szeregi wagonów i tam pakowano nas tylu, ilu można było zmieścić. Wieczorem pociąg ruszył, a nazajutrz okazało się, że jesteśmy w Orży. Przegnano nas do jakiegoś budynku, były tam prycze zbite z desek. Na drugi dzień w ten sam sposób, co w Grodnie, w kolumnie grupami przygnano nas do wagonów kolejowych, ale już do bydlęcych. W jednym i drugim końcu wagonu porobiono półki z desek i tam na leżąco upakowano nas jeden przy drugim. Przy boku środkowej części wagonu w podłodze zrobiono nieduży otworek, aby można było załatwiać potrzeby fizjologiczne. Ta podróż trwała do Moskwy, w Moskwie na dworcu, dokąd nas przywieziono podjeżdżały specjalne samochody z napisem „chleb”. Po załadowaniu do wagonów tak samo bydlęcych - dodatkowo opasanych kolczastym drutem i dostosowano do nich budki dla jednej osoby, gdzie stał żołnierz z karabinem maszynowym.
W Świerdłowsku mieliśmy trzydniowy postój. Strzygli nas, golili, myli i otrzymaliśmy ubranie, które jak nam powiedziano musimy odrobić. I tak umundurowanych posegregowano nas do podobnych wagonów, każdy otrzymał swoje przeznaczenie i odjeżdżał w swoim kierunku. W czasie transportu pociąg zatrzymywano i przeliczano więźniów. Do wagonu wchodziło dwóch żołnierzy z drewnianymi młotkami (trzonek o długości ok. 80 cm, a sam młotek jak pięść średniego chłopa), a dwóch z automatami stało przy wagonie. Żołnierze znajdujący się w środku zaganiali ludzi w jeden koniec wagonu i kazali szybko przechodzić do części przedniej, ale każdy musiał otrzymać cios młotkiem. Jeśli ktoś tego ciosu uniknął, wracali z powrotem wszystkich i liczyli od nowa, albo nie doliczyli się, to tak samo powtarzano. I tak dojechaliśmy 18 lutego 1949 roku do miejsca przeznaczenia, do obozu nr 014 w Irkuckiej obłasti, miasto Tajszet.
Tu już były trzy baraki: kuchnia, stolarnia i wachta, ale żywności nie było. Żeby ogrzać baraki, trzeba było przynieść opału z lasu i tak zaczęło się zagospodarowywanie. Nazajutrz przywieziono kapustę i chleb. Każdy otrzymał po 100 gram, a wodę mieliśmy ze stopionego śniegu. Po kilku dniach dostarczono nam owsiankę i już do kapusty mieliśmy dodatek. Potem była segregacja, kto ma, jaki fach i jakie zdolności. Utworzono brygady, kogo do kamieni, a kogo do budowy, ponieważ jeszcze budowano baraki z okrąglaków. Budulec noszono z lasu na ramionach. Zbijano prycze do spania, długie stoły z nieheblowanych desek i szafki do baraków. Te i podobne roboty wykonywała brygada stolarska, do której i ja się dostałem. Od 18 lutego do końca maja zginęło około 20% ludzi z osłabienia i niedożywienia. W maju przyszedł transport z żywnością, to znaczy przywieziono mąkę owsiano - jęczmienną, wyrównanie za ostatnie miesiące. Gotowali z tego kaszę i piekli chleb. Ludzie rzucili się na jedzenie, pomimo tego, że ostrzegano, żeby się każdy ograniczył. Kto myśli zdrowo i logicznie o przyszłości wie, że trzeba stopniowo przyswajać pożywienie, jednak dyzenteria zrobiła żniwa, ludzie padali, jak muchy, a śmierć brała tych najlepiej zbudowanych, jak Estończycy, Łotysze, Litwini.
Pamiętam opowieść jednego Łotysza, był kapitanem okrętu pasażerskiego. W 1939 roku zastała go wojna w porcie w Rydze, chociaż był Łotyszem miał obywatelstwo angielskie. Władze radzieckie nie zważając na to zabrali całą załogę wraz z kapitanem i zawieźli do Nowosybirska - tam cała załoga zginęła, tylko on jeden ocalał i w 1949 roku spotkałem go w obozie, a powodem ich śmierci była dezercja.
Będąc na punkcie przesyłkowym w Świedłowsku, rozmawiałem z jednym z sowieckich oficerów, także więźniem. Powiedział tak: „Przecież jesteś cudzoziemcem, wy wszyscy wrócicie do kraju, taki reżim długo nie potrwa. Będziesz przeżywał ciężkie chwile, nie upadaj na duchu, bo to jest najgorsze. Nie rzucaj się na byle, jakie jedzenie, to jest zabójstwo, a na odpadki tym bardziej”. Te jego słowa dobrze zapamiętałem i ich przestrzegałem oraz ostrzegałem kolegów.
Praca przy kamieniach polegała na tym, że większe głazy należało rozłupywać, a mniejsze, które dało się unieść, ładować na wagony. Zimową porą wszystko jest oblodzone, ślisko, a ludzie wycieńczeni. Robota nie idzie łatwo, codzienne wypadki, ludzi ubywa, ale ciągle przywożą nowych.
Zmarłego, gdy wywożono z obiektu obozowego, żołnierz stojący przy bramie miał specjalny toporek, podobny do strażackiego, szpicem topora musiał przebić głowę, żeby mieć pewność, że więzień nie żyje.
Z obozu zostałem zwolniony po zmniejszeniu wyroku do lat 10. Do rodziny wróciłem 9 czerwca 1956 roku, a 4 kwietnia 1957 roku przyjechaliśmy do Głogowa i tu na ziemiach tych osiedliliśmy się.
W 1964 roku zostałem wybrany na prezesa Kółka Rolniczego w Czernej, które już istniało, ale było w zadłużeniu i do likwidacji. Po roku czasu wyprowadziłem je z długu z zyskiem i od tego czasu spodobała się moja praca władzom w powiecie. Dodatkowo wybrano mnie terenowym opiekunem społecznym, to znowu byłem członkiem Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”, wybrano mnie również na członka Rady Nadzorczej. Byłem również członkiem Banku Spółdzielczego. W 1970 roku zostałem członkiem PZPR i byłem nim do 1979 roku. W 1977 roku zorganizowałem Spółdzielnię Rolniczą, którą zatwierdzono przez Sąd Rejonowy w Legnicy 31 grudnia 1977 roku, w której byłem przewodniczącym do 1980 roku, a w Gminnej Radzie Narodowej byłem radnym do 1984 roku.
[] - dodatkowe informacje od redakcji
Czytaj więcej...